Podróże,  Strona główna

Indyjskie opowieści – część 3

Jest ciemno. Jedziemy starym mercedesem. Takim samym, jakimi taksówkarze jeździli w Polsce jeszcze kilka lat temu zanim dotarł do nas Uber. Teraz zapach z zewnątrz przeplata się z zapachem skóry i małej choinki podwieszonej pod wstecznym lusterkiem. 

– Niektóre rzeczy są takie same, niezależnie od szerokości geograficznej – mówię w myślach, a ta refleksja dodaje mi otuchy. Może Azja nie będzie się aż tak różnić od Europy. 

Zaczynam oddychać coraz głębiej. Pierwszy głębszy oddech od kilkunastu godzin. Wciąż nie mam żadnej łączności ze światem. Taksówkarz spogląda na mnie raz na jakiś czas we wstecznym lusterku. Nie widzę jego uśmiechu, tylko zmarszczki wokół jego oczu, które delikatnie się pogłębiają za każdym razem, kiedy nasz wzrok się spotyka. Zmarszczki i delikatne kiwanie głową. Jego głowa buja się na boki, tak jakby chciał mi powiedzieć – No, nie wiem, nie wiem, młoda damo, zobaczymy co z tego będzie. Dopiero za chwilę łączę fakty i przypominam sobie, że to ten słynny indyjski wiggle, o którym wszyscy mi opowiadali. Że hindusi tak mają i że może to oznaczać, że albo się z Tobą zgadzają, albo nie musi oznaczać w ogóle nic. 

Jest trzecia w nocy, a na ulicach wciąż jest pełno ludzi. Są zebrani w grupy, zwykle otaczając małe paleniska. Niektórzy stoją, inni leżą. Wszyscy mają podobny do siebie czekoladowy odcień skóry, który uniemożliwia rozpoznanie wyrazów ich twarzy w mroku. 

– Po Covidzie jest ich na ulicach jeszcze więcej – mówi taksówkarz. Zapewne zauważył strach wymalowany na mojej twarzy. 

– Hm – odpowiadam nie bardzo wiedząc, co w tej sytuacji należałoby powiedzieć. 

– Indie dopiero miesiąc temu otworzyły na nowo swoje granice dla turystów. Madam jest dopiero drugą turystką, którą mam okazję wieźć w tym miesiącu. 

– Mhm – tym razem nie próbuję już ukryć przerażenia. 

Domy zaczynają gęstnieć wzdłuż ulic. Dojeżdżamy do miasta. Zapach z zewnątrz zaczyna przybierać na sile. O dziwo im bliżej centrum jesteśmy, tym auto zaczyna bardziej podskakiwać, wprawiając malę zawieszoną pod wstecznym lusterkiem w taniec. Czy mój kierowca jest buddystą? Oni chyba nie mogą gwałcić i okradać turystów. Ani nikogo innego. 

– Chryste Panie, bo co, że jak bieda i koleś z turbanem na głowie ciemniejszy niż heban, to od razu złodziej i gwałciciel? Skąd ta myśl w ogóle w mojej głowie – ganię samą siebie w duchu. Skąd taka myśl? No właśnie…

Nagle czuję jak siła odrzutu pcha mnie na drzwi samochodu. Kierowca musiał gwałtownie skręcić. Odruchowo napinam mięśnie oczekując uderzenia w krawężnik. Mija sekunda. Dwie. Powoli otwieram oczy, ale żaden wstrząs nie następuje. 

– Haha… To krowa. Ich też jest więcej po Covidzie – mówi taksówkarz uśmiechając się przepraszająco. 

Wtedy dociera do mnie, że odkąd przyjechałam, oprócz terenu lotniska, nigdzie nie widziałam ani jednego krawężnika. Po co miałyby tu być? Co i od czego miałyby odgraniczać, skoro indyjskie ulice przypominają raczej rzeki meandrujące według swojej własnej filozofii współistnienia. Tutaj drogi płyną pomiędzy napotkanymi przeszkodami, naturalnie się wokół nich oplatając. Krowy, ludzie, ciężarówki, samochody, tuk-tuki. Wszystko tworzy jeden wielki organizm. Nikt tu nie ma odgórnie narzuconego pierwszeństwa. Obok dróg stoją znaki sygnalizujące jakieś zasady, ale wszyscy zdają się mieć je głęboko gdzieś. Trochę jak nastolatek, który z pobłażaniem patrzy na rodzica mówiącego, że papierosy są złe, wiedząc, że za chwilę czeka go spotkanie ze znajomymi na szlugu w bramie. Trochę jak moi taksówkarze na lotnisku.

– Jesteśmy na Paharganju – taksówkarz mówiąc to poprawia się delikatnie na siedzeniu i zwalnia. 

Moim oczom ukazuje się róg budynku w stanie surowym. Bez okien, drzwi. Podłogi odgradzające od siebie piętra, ściany przedzielające pokoje, to wszystko jest. Ale budowa nie dotrwała momentu, w którym budynek doczekałby się ścian oddzielających jego wnętrze od ulicy. O suficie też zapomnieli. Tylko, Bóg wie po co, ktoś zawiesił na tej dziwnej marze majaczącej w ciemności, tysiące kabli przypominających pajęczą sieć, a wraz z nią plakaty, neony, banery. Z pomiędzy szczelin w ścianach wyrastają rośliny, z innych całe drzewa. Szkielet czegoś, co miało być domem, tutaj wygląda jak nieudany żart. Im bliżej podjeżdżamy, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że ściany tego kuriozalnego tworu ciągną się wzdłuż ulic na wiele metrów dalej. Coś się nie zgadza. Wysokość budynku nie jest proporcjonalna do jego długości. 

– Jesteśmy na miejscu? – mam zbyt sucho w ustach, żeby przełknąć ślinę. 

– Tak, tak, muszę tylko… Tu nie.. Tutaj, może… Hmm.. Nie, to tam, czy… – no i cześć. Taksówkarz też nie wie gdzie jesteśmy. Ale skoro zwalnia, to znaczy, że mój hostel musi być gdzieś blisko… Czuję, jak z twarzy odpływa mi krew. Fala paniki. Kurwa, tylko nie to. Nie tutaj! Nie teraz! Nie mogę sobie na to teraz pozwolić. Weź się w garść.

Chociaż co za różnica, skoro i tak za chwilę zostanę złożona w ofierze jakiejś Krishnie, albo innej Ramie. Mogę przynajmniej nakitować, że jestem dziewicą. Może wtedy zostanę poświęcona jakiemuś naprawdę budzącemu krew w żyłach bóstwu, a nie jakimś nic nie znaczącym Bożkom. 

– Chciałabym podziękować moim rodzicom, całej rodzinie, przyjaciołom, byliście dla mnie  naprawdę ogromnym wsparciem. Cały mój dobytek, nie ma go zbyt wiele, oddaję na cele charytatywne. Najlepiej do jakiejś organizacji ratującej zwierzęta, lub do domów dziecka. Nie dziękuję tylko mojej nauczycielce od matematyki. I kilku moim byłym. A tak to w zasadzie wszystkim. To była naprawdę piękna droga – całkiem nieźle zabrzmiało to w mojej głowie. Chociaż zwykle ćwicząc te słowa pod prysznicem wyobrażałam sobie, że będą to podziękowania po odebraniu Nobla. Ewentualnie Pulitzera. Cóż, życie pisze różne scenariusze. Na pogrzebie ta przemowa też będzie musiała dać radę. Wysłałabym ją rodzicom, gdybym tylko miała internet. 

Nagle kierowca skręca w stronę bramy, w której zmieściłaby się maksymalnie dwójka ludzi. On o dziwo mieści w niej cały samochód. Okazuje się, że to co wcześniej wydawało mi się być budynkiem, w rzeczywistości jest zewnętrzną warstwą całej dzielnicy. Jej budynki nie są od siebie oddzielone pustką, tylko sklejają się, wtapiają jeden w drugi tworząc ciągnącą się na wiele metrów sześciennych bryłę betonu, kabli, reklam. 

Chryste, jestem w getcie.

I wciąż żyję.  

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *