Podróże,  Strona główna

Indie – cz.1

Pierwsze, co uderza podróżującego po wyjściu z samolotu, to zapach. 

Pierwszy raz od dawna lotto linii lotniczych wylosowało mi miejsce przy oknie. Heathrow tego dnia wyjątkowo nie spływało deszczem, choć byłoby to więcej, niż oczywiste. Pięćdziesiąt twarzy Greya przy Brytyjskiej pogodzie nabiera innego znaczenia. Ciekawe, jakie Brytyjczycy znaleźli sobie hasło bezpieczeństwa i ciekawe, dlaczego nie działa. 

Samolot powoli zaczyna się zapełniać, wypełniając przestrzeń całą gamą zapachów. Dezodorant, czipsy, woda kolońska, plastik. Ostatnie moje loty to Islandia – Polska. Tam pachniało żubrówką i kanapkami z żółtym serem. Rzadziej winem i chińskimi zupkami. Tutaj pachnie curry I makaronem w sosie pomidorowym. Dwa dania, dwa pudełka na wynos, w których linie lotnicze zamknęły mnogość kultur całego świata, a wraz z nią – nasz komfort. Nie ważne, czy po wylądowaniu przestawisz zegarek do przodu, czy do tyłu. Czy lecisz do Azji, czy do Ameryki Południowej. Na następnych kilka godzin twoją definicją domu będzie jedna z tych opcji. 

Drzwi samolotu zamknęły się, a niektóre z rzędów wciąż są puste. 

– Halo? Masz wolne obok siebie? Tak, tak, już idę – mówi do telefonu pasażerka o śniadej karnacji,  siedząca na miejscu obok mnie. 

Zaczyna się. Czubki głów zaczynają wystawać teraz wyżej ponad oparcia. Rozbiegane oczy w panice poszukują bardziej komfortowego siedzenia. Wiedzą, że mają tylko chwilę, tylko moment na znalezienie lepszego miejsca, od zamknięcia drzwi samolotu, zwiastującego, że więcej pasażerów dziś już z nami nie poleci, do procedur bezpieczeństwa zamykających tę szansę. Następna taka okazja nadarzy się dopiero po wzbiciu się w powietrze. Są tacy, którym zawartość portfela pozwala uniknąć tego popłochu. Siedzą dokładnie tam, gdzie sobie wybrali. Zwykle w klasie biznesowej. 

Delikatny głos stewardessy prezentującej zasady zachowania w sytuacjach awaryjnych. Kojący kolor jej uniformu. Jedzenie, które przypomina dom. Wszystko po to, aby podróżujący choć przez chwilę poczuł się zaopiekowany. Żeby zapomniał, odwrócił uwagę od faktu, że za moment będzie poruszał się na wysokości kilku tysięcy metrów nad poziomem morza, zamknięty w metalowej puszce, w pozycji, która nie pozwala na swobodny przepływ krwi w nogach, z prędkością, która jest nieosiągalna dla jakiejkolwiek żywej istoty. 

Kilka dni później tęsknię za choćby namiastką tego fikcyjnego poczucia bezpieczeństwa i komfortu.

Pierwszą rzeczą, która uderza po wyjściu z samolotu, jest zapach. 

Smród palonych śmieci, kadzideł, starości. Ale nie tej znanej z europejskich zamków. Nie starości, która mówi o szacunku do dziedzictwa. Żadnych nut zimnego marmuru, dębowych mebli, zakurzonych dywanów.  To inny rodzaj starości. Ten, który mówi – tutaj nie ma komu i o co zadbać. Starość, która jest zepchnięta na margines, zapomniana, zaniedbana. 

Wilgotność powietrza, nawet w lutym, jest tak wysoka, że mam wrażenie, że ten przytłaczający zapach skrapla się i osadza w moich płucach. Czuję, jak moje oskrzela zlepiają się ze sobą. Próbuję wziąć oddech, jeden za drugim, ale mam wrażenie, że ktoś tu podmienił skład powietrza. Tlen zastąpił pyłem. 

Pasażerowie powoli opuszczają rękaw podprowadzony do samolotu i zaczynają kłębić się w kolejkach depcząc po sobie, wpychając łokcie pod żebra. Obsługa lotniska kieruje nami jak bydłem. Nic dziwnego, tak się zachowujemy. Mężczyzna w turbanie podaje ponad tłumem reklamówkę komuś znajomemu z początku tłumu trzaskając mnie tym samym łokciem po głowie. 

Excuse me? – dobre sobie, nikt tu nie zwraca uwagi na mój cichy głosik próbujący zawalczyć o własną przestrzeń. Niech wygra silniejszy. 

Patrzę pod nogi, chociaż wiem, że powinnam raczej próbować łapać tlen ponad głowami ludzi. Kręci mi się w głowie, muszę się czegoś złapać. Dywan pod moimi nogami wygląda aż nadto kusząco. I wtedy to do mnie dociera. Dywan? Na lotnisku? Ten, który znam z mieszkań babć moich koleżanek z podstawówki. Ten sam, który znam z mieszkania mojej prababci. To ten dywan, który leżał wzdłuż ścian wyłożonych boazerią. Dywan, który pachniał lawendowymi kulkami na mole. 

Oficer, który sprawdza moją wizę, jest ubrany w zielony mundur. 

– Praca, czy wypoczynek? – lustruje moją twarz porównując ją z tą na fotografii w paszporcie. 

– To zależy, jak wysokie są tutaj podatki – Chryste… Jeszcze nie zdążyłam skończyć zdania i już wiedziałam, że to był najżałośniejszy żart, na jaki mogłam się porwać. Jego uniesiona brew nie dała mi o tym zapomnieć. 

– Wypoczynek, spędzam w Delhi jeden dzień i później.. 

– Następny! – brew wróciła na swoje miejsce, a oficer do obowiązków. 

W dwie godziny później stoję przed wyjściem z Delijskiego lotniska. Jestem sama. Nie jadłam od 24 godzin. Jest trzecia w nocy. Pada deszcz. 

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *